Zastanawialiście się kiedyś jadąc windą do czego służy taki
przycisk z dzwoneczkiem? Albo kto was uratuje kiedy utkniecie w niej? A może
już wam się zdarzyło przeżyć chwilę grozy w małej klatce sunącej w dół i w
górę? Jeśli nie, uwierzcie to nic przyjemnego… Teraz cała ta historia mnie
bawi, chociaż od tamtej nocy nie jeżdżę nocą windą albo czasami po prostu jej
unikam z obawy przed ponownym utknięciem w niej.
A więc
do rzeczy, wszystko wydarzyło się w nocy 1go kwietnia (nie, to nie był żart na
Prima Aprilis). Wracałam sobie do domu tuż po północy w piątkowy wieczór,
zasypiając na stojąco. Z potwornym katarem i bólem głowy (niestety wiosna nie
dla wszystkich jest łaskawa i wspaniała). Jedyne o czym marzyłam, to po prostu
pójść spać. I już, już prawie jeszcze tylko cztery piętra…
Otwierają
się drzwi windy, wchodzę. A właściwie to wpadam. Tak, wpadłam i nie zwróciłam
uwagi, że coś jest nie tak. Dlaczego? Nie, nie wiał aż tak halny, a wysokość
procentów w krwi nie wskazywała skali wyższej niż Pałac Kultury. Ja po prostu
mam w zwyczaju potknąć się o asfalt czy o chodnik. Prosty, równy chodnik,
asfalt. Dlatego też kiedy nacisnęłam swoje czwarte piętro, a drzwi windy
zrobiły tylko trzask i dopiero wtedy zorientowałam się, że winda jest jakieś 30
cm poniżej podłogi, a na wyświetlaczu z numerem piętra wyświetla się -1. Spanikowałam
i nacisnęłam guziczek z dzwoneczkiem.
Jeśli
zastanawialiście się kiedyś, co się wydarzy kiedy go naciśniecie, to nie będzie
alarmu na cały blok i nikt się nie dowie w ten sposób, że może tam umieracie
przez klaustrofobię albo ze strachu. Jedyną rzeczą jaka się wydarzy to tylko
drugie drzwi windy zatrzasną się by was nigdy samoistnie stamtąd nie wypuścić.
Mimo,
że trzęsłam się bardziej niż galareta, a nogi miałam jak z waty, to na szczęście
mózg jakoś pracował. I całe szczęście, że w mojej windzie przynajmniej na
parterze był jakiś zasięg. Najpierw zadzwoniłam do mojej współlokatorki, która
na szczęście była w domu i dotrzymywała mi towarzystwa przy windzie, sama
umarła bym ze strachu. Potem zadzwoniłam pod numer alarmowy, które znów na moje
szczęście był bezpłatny (tylko pamiętajcie bez 0! Bo się nie dodzwonicie tak
jak ja za pierwszym razem).
Opowiedziałam
miłemu panu o tym co mi się przydarzyło, a on wysłał do mnie rycerza na pomoc.
Mój siwowłosy rycerz blisko 60tki przybył w pół godziny i uwolnił mnie z
urządzenia, które ma ułatwiać życie…
Chociaż
dzisiaj mija miesiąc od tamtej nocy i śmieje się z tego całego zdarzenia, to
jednak mam lekkie objawy PTSD. Ale walczę z tym dzielnie i czasami wsiadam do
windy!
Komentarze
Prześlij komentarz